![DSC_0417](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_04171.jpg?w=640&h=425)
Dzisiaj będzie krótko. Czy polecamy camping Ravno w Priżbie?
Zdecydujcie sami.
Sympatyczni motocykliści zachęcając nas do odwiedzenia tego miejsca tak je scharakteryzowali: świetny camping, właściciel wygląda trochę na gbura, ale jest w porządku. Nastawiliśmy się pozytywnie, postanowiliśmy nie zważając na pozory uznać faceta za równego gościa.
Camping zorganizowany w oliwnym gaju był podzielony na trzy części. Pierwsza – na dole – uchodziła za najbardziej atrakcyjną ze względu na najmniejsza odległość od morza. Była też jednak najbardziej zatłoczona. Namioty i samochody stały gęsto pod oliwkami. Po kilku schodkach docierało się na betonowy zacieniony taras przy domku właściciela. Mała parterowa kostka o płaskim dachu i oknach wiecznie zasłoniętych okiennicami. Taras miał powierzchnię chyba większa, a co najmniej równą powierzchni domku. Stały na nim lodówki dla gości, stoły i krzesła, a pod murkiem oporowym wyższego poziomu campingu mieścił się otwarty kominek-grill. Rolę zadaszenia pełniła konstrukcja z metalowych rurek gęsto porośnięta pnączami. Na tych pnączach wylegiwały się liczne w tym miejscu koty i kocięta. Najwyraźniej deszcz tu nie padał, bo nic nie zasłaniałoby przed nim lodówek.
Powyżej tarasu do domku dobudowano zadaszoną ale pozbawioną okien (znaczy był otwór okienny ale bez szyby) kuchenkę turystyczną z ciasno upchniętymi dwiema kuchenkami gazowymi i zlewem oraz toalety i prysznice.
Górna część campingu była znacznie mniej zatłoczona. Przed łazienkami znajdował się bezdrzewny placyk, na którym czasem jacyś masochiści ustawiali campery, a wyżej znów rosły oliwki. Pod nimi właśnie stały namioty. Tu było znacznie więcej miejsca przeznaczonego dla jednego „kompletu” (namiot + samochód). Wypatrzyliśmy wolny prostokąt otoczony sześcioma oliwkami.
Po drugiej stronie drogi widocznej na zdjęciu, w jakby małej zatoczce obsadzonej również oliwkami mieściły się jeszcze dwa campery z przyległościami.
Kiedy przyjechaliśmy i po obejrzeniu okolicy zdecydowaliśmy się zostać, zaczęły się poszukiwania właściciela. Wprawdzie widać było wolne miejsca, ale nie chcieliśmy rozbijać namiotu bez pytania. Tymczasem właściciela nie było. Polacy, których tam nie brakowało, powiedzieli, że jest w swoim domku. Pukanie nic nie dawało. Była pora sjesty i właściciel ponoć ucinał sobie drzemkę. Trochę zniecierpliwieni (nie wiadomo czy czekać, czy jechać dalej, bo miejsce zarezerwowane) czekaliśmy na tarasie. Wreszcie sjesta się skończyła i z domku wychynął starszy pan. Oprowadził nas po terenie i baaaaardzo łamaną angielszczyzną objaśniał, co gdzie jest. Obserwowaliśmy to później kilka razy – chyba nauczył się kilku zdań na pamięć i powtarzał je każdemu bez względu na narodowość (z wyjątkiem rodaków i Francuzów, do których mówił po francusku znacznie sprawniej).
Cena była zadowalająca, upatrzone miejsce wolne, więc rozbiliśmy namiot i poszliśmy na plażę.
![DSC_0415](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0415.jpg?w=640&h=425)
![DSC_0416](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0416.jpg?w=640&h=425)
Andrzej usiłował od razu zapłacić za pobyt, bo mieliśmy żywą gotówkę, ale pan właściciel zbył go, że później.
Sklep był blisko, knajpka w porcie też niedaleko, nawet kiosk warzywno-owocowy odkryliśmy. Żyć nie umierać! To był właśnie ten poszukiwany przydomowy camping w Chorwacji.
Następnego dnia po kilku podejściach wreszcie udało się zapłacić za pobyt. Właściciel od wyliczonej kwoty urwał nam jeszcze rabat. Ponieważ nie miał wydać z większego banknotu, Andrzej wydłubał wszystkie drobniaki, żeby zapłacić odliczoną kwotę.
Właśnie urządzaliśmy sobie sjestę w cieniu, kiedy podszedł do naszego namiotu wzburzony właściciel. Z potoku jego słów wykrzyczanych w języku chorwackim, który do tej pory wydawał nam się raczej zrozumiały w ograniczonym oczywiście zakresie, z trudem wyłowiliśmy sens. Otóż panu brakowało dwustu kun i był przekonany, że to Andrzej mu o tyle za mało zapłacił. Wprawdzie przyznał, że tuż po nas płacili inni goście, ale to byli Francuzi, co stawiało ich poza podejrzeniem. Inną wersję, że pieniądze wypadły mu z kieszeni, wprawdzie wyartykułował, ale najwyraźniej nie uważał jej za możliwą.
Pokrzyczał, pomachał rękami, zrobił przedstawienie dla wszystkich sąsiadów i poszedł do Francuzów. Tam rozmowa odbyła się znacznie ciszej i pan wyglądał, jakby przepraszał ich za zawracanie głowy, bo on tylko chciał się upewnić, że to ci Polacy go oszukali (pokazał nas gestem, żeby nie było wątpliwości).
Otrząsnęliśmy się z szoku po tej awanturze i zaczęliśmy wyliczać, ile kasy wypłaciliśmy z bankomatu na lądzie, ile kosztował bilet na prom, ile obiadokolacja poprzedniego dnia, ile lody, poranne zakupy w pobliskim (i jedynym) sklepiku… Andrzej przypominał sobie jakimi banknotami i monetami płacił. Męczyło nas to do wieczora i cały następny dzień. Jakbyśmy nie liczyli, wychodziło na to, że zapłaciliśmy tyle, ile trzeba.
Po południu zapytaliśmy, czy sprawa się wyjaśniła, ale pan znów wszedł na wysokie tony i machając rękami wyjaśniał nam i wszystkim w promieniu pół kilometra, jakie to ma z nami problemy. Szczerze mówiąc, miałam ochotę zwinąć namiot i zwiać stamtąd, ale przecież kasy za pobyt by nam nie oddał. Postanowiliśmy więc olać jego żale i po prostu cieszyć się okolicą lekce sobie ważąc ciężkie spojrzenia właściciela. Z racji braku odzewu przestaliśmy mu się kłaniać. I tak większość czasu spędzaliśmy na plaży.
Teren naszego campingu od sąsiadujących z nim plantacji oliwek oddzielały moje ukochane suche murki.
![DSC_0419](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0419.jpg?w=640&h=425)
![DSC_0420](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0420.jpg?w=640&h=425)
![DSC_0424](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0424.jpg?w=640&h=425)
Sąsiedni gal oliwny był najwyraźniej jeszcze za młody na to, żeby urządzić w nim kolejny camping. Pewnie właściciel czeka z niecierpliwością aż drzewka nieco podrosną.
![DSC_0235](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0235.jpg?w=640&h=425)
Na plażę szło się kawałeczek asfaltową wąską dróżką wzdłuż żywopłotu campingu z mocno pachnących ziół przyprawowych (zapomniałam, co to było), później w lewo obok młodych oliwek i już się wychodziło nad morze. Obok ścieżki urządzono nawet piaszczyste boisko do siatkówki plażowej, na którym czasem jacyś masochiści grywali.
![DSC_0425](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0425.jpg?w=640&h=425)
Za tę górę chowało się późnym popołudniem słońce, pozwalając odetchnąć nieco na plaży. Na jej zboczu stoi wielki nieczynny hotel (widać go na zdjęciu). Ciekawe, czemu nieczynny.
Poniżej domki w pobliżu zatoki portowej i nawet widać kiosk z lodami.
![DSC_0411](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0411.jpg?w=640&h=425)
Nie tylko ludzie lubili przesiadywać wieczorami na krzesłach.
![DSC_0409](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0409.jpg?w=640&h=425)
![DSC_0413](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0413.jpg?w=640&h=425)
Modliszka tak uroczo myła sobie oczka! Kiedy jednak miała dosyć naszych ciekawskich spojrzeń i błysku flesza, zaczęła wygrażać nam łapkami.
Dosyć szybko przestaliśmy słyszeć cykady. Akurat tam nie były najbardziej hałaśliwe. Zwracaliśmy na nie uwagę, gdy nagle milkły wszystkie jednocześnie na chwilę, i kiedy zaczynały swój koncert od nowa.
![DSC_0421](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0421.jpg?w=640&h=964)
Na pustym placyku rosło kilka figowców. Właściciel zachęcał gości, żeby sami się częstowali. Nie wszystkich gości – rodaków, Słoweńców, Francuzów tak, Polakom tego nie proponował (nie tylko nam). Może było nas za dużo?
![DSC_0422](https://agdusie.wordpress.com/wp-content/uploads/2012/06/dsc_0422.jpg?w=640&h=964)
Zazwyczaj staramy się nie pozostawiać nigdzie śladów naszego pobytu, nie przeszkadzać nikomu i w niczym. Zawsze więc starannie sprzątaliśmy po sobie ze stołu, w kuchni czy umywalni i za każdym razem odstawialiśmy na miejsca złączone na czas naszego posiłku dwa stoliki. Pewnego razu jednak zostawiliśmy przy jedzeniu ociągającą się jak zwykle progeniturę i poszliśmy do namiotu. Po pewnym czasie przybiegł wzburzony właściciel. Znów stanął przed namiotem i zalał nas potokiem wykrzykiwanych niezrozumiałych słów. Przy tym machał swoim zwyczajem rękami jak wiatrak. Miałam faceta dosyć! Nie ruszyliśmy się z namiotu oglądając z zainteresowaniem i rosnącą, niestety, złością to przedstawienie. Po dłuższej chwili domyśliliśmy się, że nasze dzieci wstały od stołu i nie posprzątały. Nadciągnęła zwabiona awanturą pierworodna i potwierdziła tę wersję wydarzeń – małe zjadły, wstały i poszły do łazienki, zostawiając talerze na stole. Odesłaliśmy ją z poleceniem zagonienia ich do sprzątania. Spokojnie (spooookooooojnie) poinformowałam pana, że dzieci zaraz posprzątają talerze ze stołu, umyją je i zaniosą do kuchni, a stół wytrą. To jednak nie zaspokoiło furii, które nim miotały. Nadal stał wykrzykując, że to nie dzieci mają sprzątać, tylko ja („Ty masz sprzątać, nie dzieci” – zrozumiałam). Zatkało mnie i uznałam, że nie będę kontynuować dyskusji na tym poziomie. Wobec naszego wystudiowanego spokoju i wyraźnie okazywanego braku zainteresowania jego osobą, pan pokrzyczał jeszcze gęsto powtarzając ulubione słowo „problem” i poszedł. Zastanawiałam się, co myślą milczący świadkowie tego przedstawienia.
Kiedy szliśmy na plażę (dzieci odraportowały, że talerze umyte, stoliki rozsunięte i wytarte), pan właśnie starannie mył krzesła (całe – od góry do dołu) patrząc na nas z wyrzutem.
Kilka dni później grupa złożona chyba z Chorwatów i Francuzów, którą pan obsługiwał codziennie z wielką atencją smażąc im na grillu kolację i zastawiając jedyny duży stół, zostawiła po sobie na tymże stole koszmarne bagno i poszła do namiotu. Poczekaliśmy aż właściciel pokaże się na tarasie i zaczęliśmy przedstawienie. Teatralnymi gestami wskazywaliśmy sobie nawzajem (na właściciela nie zwracając uwagi) zastawiony stosami brudnych naczyń i brudny od rozdyźdanego ketchupu stół głośno powtarzając zrozumiałe dla wszystkich słowo „problem”.
Czy polecamy camping Ravno? No takiej plaży, takiej wody, takich wygód w takiej cenie nie spotkaliśmy nigdzie więcej w Chorwacji. Oczywiście nie znaczy to, że ich nie ma. Są z całą pewnością, ale my nie znaleźliśmy ich. A właściciel? No… trochę gbur…, ale może nie zawsze giną mu pieniądze…