Na deser Trogir

Z Kasztelu do Trogiru jest całkiem bliziutko, ale właśnie to małe urocze miasteczko zostawiliśmy sobie na deser pobytu. Gdzieś usłyszałam albo przeczytałam krótkie zdanie o targu w Trogirze, który miał mnie zadziwić i jechałam tam z ogromną ciekawością tego zjawiska. Zaczęliśmy jednak standardowo od poszukiwania miejsca parkingowego. Lekko nie było, ale się udało. Głównie dzięki temu, że przyjechaliśmy dosyć wcześnie i na jednym z dużych parkingów przy głównej drodze jeszcze zostało kilka miejsc.

To, co w Trogirze najciekawsze, leży na niewielkiej wyspie w Kanale Trogirskim. Wjeżdżanie na nią samochodem to ponoć poważny błąd – tak ostrzegli nas Polacy z pierwszego pola namiotowego. Nawet nie próbowaliśmy go popełniać. Oni ponoć wjechali, a następnie stracili godziny na krążenie wąskimi uliczkami i próby wydostania się z wyspy. O zaparkowaniu nie ma co marzyć.

Przeszliśmy po moście oglądając liczne przycumowane w kanale łodzie, łódki i jachty. Wąskimi, a jakże, uliczkami dotarliśmy na centralny plac starego miasta, przy którym stoi piękna gotycka katedra św. Wawrzyńca z wysoką wieżą, na którą można, oczywiście, wejść.

Kolejna wariacja na temat lwa.

Po drodze na wieżę, przeszliśmy po tarasie umieszczonym na dachu katedry. Już z niego można było podziwiać piękny widok na placyk.

Sala sądowa.

Uliczka, z której weszliśmy na plac.

Widoki z wieży na drugą – szerszą część kanału.

Nie muszę oczywiście dodawać, że wieża jest baaaardzo ażurowa i szczęśliwym posiadaczom lęku wysokości dostarcza niezapomnianych wrażeń.

Wreszcie poczułam pewny grunt pod nogami!

Nie mogłam oprzeć się pokusie obfotografowania kolejny raz koronkowych rzeźb portalu katedry.

Weszłam, a może zostałam wciągnięta do środka przez zniecierpliwioną rodzinkę.

Prosto z katedry przemknęliśmy się przez zalany słońcem plac do sali sądowej. Spod arkad mieliśmy piękny widok na dzwonnicę:

Tutejsza Temida jest nie tylko ślepa, ona straciła twarz!

Na drugim brzegu:

Przeszliśmy spacerkiem przez miasto, błądząc wąskimi uliczkami bez celu.

Żadna uliczka nie jest zbyt wąska, żeby urządzić w niej ogródek restauracji.

I wreszcie wisienka na torcie – targ. Zeszliśmy z wyspy po innym moście niż poprzednio. Tym razem nie przez oficjalną bramę, ale po prostu wychodząc z uliczki na okalającą starówkę aleję. Po drugiej stronie kanału trafiliśmy na zwykłe targowisko ze straganami pełnymi „pamiątek”, ale ja doskonale wiedziałam, dokąd idziemy, bo ów słynny targ zauważyłam jeszcze zanim weszliśmy na wyspę.

Uczta dla oczu!

Piękne, prawda?

No i to by było chyba na tyle. Właśnie WordPress był uprzejmy poinformować mnie, że niewiele miejsca na zdjęcia mi zostało. Oczywiście mogę dokupić całe oceany wolnej przestrzeni, ale sprawdziłam, ile to kosztuje – za dużo, jak na tę zabawę. Może jeszcze jeden wpis i… koniec. Szkoda. Chorwacja, Praga, Karkonosze w maju, Polska i Dania w te wakacje… Dużo zdjęć…

Zastanowię się, co zrobić. Usuwać zdjęć mi się nie chce. Może trzeba było je zmniejszać, ale wygodniej było wklejać prosto z komputera. Nowy blog? Bez sensu.

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Szybenik

Chociaż oczywistym wyborem wydawał się położony o rzut beretem i szeroko reklamowany Trogir, my wybraliśmy tym razem Szybenik. Postanowiliśmy w tamtą stronę jechać w głębi lądu, a wracając wzdłuż wybrzeża wykąpać się w nagrodę za ofiarne zwiedzanie w upale.

W Szybeniu przede wszystkim bardzo trudno znaleźć miejsce do zaparkowania. Przejechaliśmy przez całe miasto przelotową drogą i nic! Zawróciliśmy więc i znaleźliśmy jedno z ostatnich zapewne miejsc parkingowych na dosyć dużym parkingu z widokiem na morze. Wyjście z klimatyzowanego samochodu jak zawsze było bardzo przykrym przeżyciem, ale byliśmy dzielni.

Z przewodnikiem w ręce ruszyliśmy do miasta.

Naszą uwagę przykuł skwerek przed kościołem pod wezwaniem św. Franciszka.

Zazdrościliśmy tym żółwiom…

Szkoda, że święty był tak źle oświetlony, bo pomnik spodobał mi się.

Weszliśmy do starej części miasta i zaczęliśmy od zakupu kartek pocztowych w tym sklepiku. Czas był najwyższy, żeby je wysłać.

Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na urocze podwórko za kościołem. Brama była zapraszająco uchylona.

Od razu wypatrzyliśmy kran w kąciku i zakłóciliśmy spokój tego miejsca…

Została po nas mokra plama. Pewnie szybko wyschła.

Ze słonecznego placu szybko uciekliśmy w cieniste uliczki.

Miasteczko leży na zboczu, więc wiele ulic to schody.

Trzy spośród 71 głów zdobiących zewnętrzną ścianę katedry św. Jakuba. Każda z nich wyraża inne uczucie.

Z bogato zdobioną elewacją kontrastowało surowe wnętrze katedry. Przed wejściem dostawaliśmy chusty służące do okrycia się. Świetny pomysł praktykowany w całej Dalmacji – żeby umożliwić ubranym odpowiednio do temperatury osobom zwiedzanie kościołów i jednocześnie nie obrażać powagi miejsca, przed wejściem wypożycza się im obszerne chusty.

Zupełnie inny charakter miało baptysterium mieszczące się w bocznej kaplicy. Można było wejść do niego bocznym wejściem, nie kupując biletu, i przejść do kościoła.

Na zewnętrznej ścianie wiszą piękne drzwi.

Czyżby kiedyś prowadziły do wnętrza katedry? W takim razie, co robi na nich ta niedbale odziana dama?

Taka sobie uliczka…

Miasto na skale.

Wybrzeże.

Krótki spacer po wybrzeżu i wracamy do miasta. Nie ma w pobliżu żadnej uliczki? Jest za to brama prowadząca pod kamienicą do uliczki.

Białe tabliczki ze strzałkami prowadzą wąskimi uliczkami prosto do kolejnych atrakcji miasta.

Wspinamy się w kierunku twierdzy św Michała. Po drodze skusiła nas jednak kolejna strzałka wskazująca drogę do „ogrodu średniowiecznego”.

Podobno tak wyglądały w średniowieczu maleńkie ogródki w mieście.

Passiflora czyli męczennica.

A to co?

Ale upał!!!

Upał, nie upał – trzeba być czujnym!

Wreszcie twierdza! Ale to oznacza znów podziwianie widoków w pełnym słońcu. Coś za coś…

Stare miasto nie jest duże i nie ma wyraźnych granic.

Z przyjemnym zdziwieniem zauważyliśmy tę tablicę:

Ktoś mu powiedział, że głupio wygląda z tym językiem?

Woda!

I cień.

Zakończywszy zwiedzanie, ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu plaży. Udało się, ale o tym później.

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Pałac w mieście, miasto w pałacu. Split

Kasztel to znakomity punkt wypadowy. Split jet o rzut beretem, Trogir jeszcze bliżej, a i do Szybenika niedaleczko. Zaczęliśmy od Splitu.

Z opisu w przewodniu wiedzieliśmy wszystko o pałacu Dioklecjana, ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. No bo jak to tak? Zbudować miasto w pałacu?

Zaczęliśmy, jak zwykle, od szukania miejsca do zaparkowania. Nawet niedługo błąkaliśmy się po ulicach sąsiadujących z pałacem zanim trafiło nam się zupełnie darmowe i zupełnie legalne miejsce przy bocznej zacienionej przez drzewa uliczce.  Idąc w stronę starówki minęliśmy wielką, potwornie zatoczoną piaszczystą plażę. Wprawdzie mieliśmy w planach kąpiel po zwiedzeniu miasta (jedynie słuszne plany), ale ta plaża zupełnie nas nie pociągała! Minęliśmy zielony skwer z kwitnącymi mimozami.

Owocujące granaty nie budziły już sensacji – pełno ich było przy plaży w Priżbie. Szkoda tylko, że jeszcze niedojrzałe.

Przedarliśmy się przez pułapkę na turystów w postaci dużego targowiska. Nie udało nam się jej uniknąć i zostawiliśmy trochę kasy na stoiskach z owocami. Na to nas zawsze łatwo złapać… I już po chwili byliśmy pod murami pałacu.

Ten ostatni obrazek, to nie jest moje zdjęcie (trudno uwierzyć, prawda), ale pożyczona z Wikipedii rekonstrukcja pałacu Dioklecjana. Niezłą chałupkę facet sobie na emeryturkę wystawił! Miał rozmach!

A co z tego zostało?

Mauzoleum, które Dioklecjan wystawił sobie jeszcze za życia, przebudowano na katedrę, później dobudowując pokaźnej wysokości dzwonnicę.

Na tę dzwonnicę, oczywiście, musieliśmy się wspiąć. Dla szczęśliwego posiadacza lęku wysokości, było to przeżycie z gatunku mocniejszych. Schody wprawdzie miały barierki, ale jakoś mało widoczne były w porównaniu z wielkimi oknami. Zresztą, co ja piszę – oknami – ta wieża jest po prostu ażurowa i składa się głównie z okien!

Za to widok wart był tego strachu i lekkiej zieleni, w jaką zapewne przyoblekło się moje oblicze (takiż kolor zaobserwowałam na twarzach kilku osób, które podobnie jak ja wchodziły na górną platformę krokiem mocno niepewnym).

Widać zewnętrzny mur pałacu.

Starówka nie jest tworem spreparowanym na użytek turystów. Wewnątrz murów toczy się normalne życie. I to wcale niekoniecznie wyłącznie ekskluzywne.

Najwyraźniej zdanie „mieszkam w pałacu” nabrało znaczenia, o którym Dioklecjan nawet nie śnił w najgorszych koszmarach.

O tym, że brama tak będzie wyglądała zapewne również nie.

Odrobina zieleni:

Promy Jadrolinii obsługują chyba większość linii pomiędzy lądem i wyspami Chorwacji.

Ażurowa dzwonnica od środka:

Tu też dominuje dachówka typu „mnich, mniszka”. A domy najwyraźniej bardzo proszą o remont. Pewnie się doczekają – cierpliwe są.

Krakowskie mury obok Bramy Floriańskiej, ściana kamieniczki w Splicie i wiele innych miejsc mają dużo wspólnego… Wszędzie można zrobić galerię.

Pogańskie – chrześcijańskie…

Baaardzo długo czekałam na przerwę w nieustającym potoku ludzi zdążających w obu kierunkach, żeby zrobić to zdjęcie. Do katakumb schodzi się, żeby wyjść z pałacu w stronę morza. Na dole trzeba przejść pomiędzy licznymi stoiskami z pamiątkami – trzeba przyznać, że są to pamiątki z wyższej półki (w większości).

Przed wyjściem na górę można skręcić w szeroki korytarz prowadzący w prawo. Zdawkowa informacja głosi, że jest tam trasa podziemna po dawnych piwnicach pałacowych. Brakuje jednak informacji, jak długa jest ta trasa i czy oferuje jakieś inne atrakcje poza oglądaniem podziemnych korytarzy. Przewodnik też nie wspominał o tym muzeum, więc zrezygnowaliśmy ze zwiedzania.

W czasach Dioklecjana mury pałacu omywały morskie fale. Teraz jest tam całkiem szeroki pas lądu.

Kilka detali.

Jej ażurowosć dzwonnica jeszcze raz:

Nowe oblicze:

I oczywiście wąskie uliczki.

Wprawdzie nie przez tę bramę opuściliśmy Split, ale jej zdjęcie zakończy relację z miasta potomka samego boskiego Jowisza – cesarza Dioklecjana, który spędzając tam emeryturę, zajmował się ponoć uprawą warzyw.

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Z Priżby do Kasztelu

Po dziesięciu dniach plażowania czas był najwyższy zająć się zwiedzaniem. Mieliśmy dylemat – wracać promem na Peljeszacz (krócej, więc taniej, ale za to potem trzeba przejechać przez cały półwysep, z trzeciej strony wtedy przejechalibyśmy znów przez deltę Neretvy i owocowy raj), czy płynąć do Drvenika (dłużej promem, ale w sumie szybciej, bo bez jazdy po Peljeszaczu, jednak wtedy stracilibyśmy przejazd przez deltę Neretvy). Dylemat rozwiązał się sam. Zdążyliśmy wprawdzie na odpływający zgodnie z rozkładem prom do Drvenika, ale nie można było już kupić na niego biletu. Przestałam się dziwić, kiedy zobaczyłam już z pokładu naszego promu do Orebicza jak maleńki był prom do Drvenika.

Pożegnanie z Korczulą.

Znowu nie mieliśmy czasu na zwiedzanie Orebicza, bo przed nami była droga do Kasztela (Kasztelu?) i poszukiwanie pola namiotowego z bungalowami za 20 eurosów.

Nie oparłam się pokusie zrobienia z parkingu na Peljeszaczu kilku zdjęć Korczuli.

Na dłuższą metę góry pokryte makią sprawiają raczej przygnębiające wrażenie. Wolę nasze „zwykłe” i „oklepane” lasy.

Wijącą się po górskich zboczach drogą dotarliśmy do Stonu. Tym razem zatrzymaliśmy się, żeby sfotografować Wielki Mur – trochę mniejszy od swojego chińskiego odpowiednika.

Zazwyczaj, kiedy widzę jakieś stare budowle obronne, potrafię sobie wyobrazić sens ich istnienia i funkcję, ale tym razem miałam z tym problem. Mur łączy dwie miejscowości przy wjeździe na półwysep – to rozumiem, ale po co rozdziela się i otacza szczyt wzgórza, na którym nie ma niczego?

Na mury można wejść, ale Polacy z pierwszego campingu odradzali, twierdząc, że nie jest to ciekawa wycieczka. Dzieci, pamiętając o spacerku po murach Dubrownika stanowczo przychyliły się do tego zdania i odmówiły wejścia na kolejne mury obronne. Nie upierałam się.

A tak wygląda tajemniczy mur od strony lądu. Widać mniejszą z dwóch połączonych nim miejscowości – Mali Ston.

Dotarliśmy do owocowego raju.

Zatrzymaliśmy się przy pierwszym stoisku z owocami. Zanim pani w bieli skończyła zakupy, obfotografowałam okolicę wlazłszy na wielki kamień (uprzednio sprawdziłam oczywiście, czy nie wygrzewa się na nim żaden poskok).

Kawałek dalej nad kanałem leżały stosy arbuzów chłodzących się pod prysznicami.

Ale najważniejsze były stoiska – bajecznie kolorowe, pełne świeżych owoców, suszonych fig, win, butelek rakii o różnych smakach i kolorach, oliwy z ziołami w ozdobnych butelkach… Przykrym zaskoczeniem były ceny owoców, wcale nie tańszych niż w Polsce, chociaż zebranych i sprzedawanych na miejscu. No ale ten smak!!! Brzoskwinie były rewelacyjne! Takich w Polsce się nie kupuje, bo nasze dojrzewają w dojrzewalniach, a tamte w słońcu (o tych dojrzewających na drzewkach w Polsce w ogóle nie warto wspominać).

Po drugiej stronie kanału wyrosło miasteczko (?).

Tym razem nie ominęliśmy też Jezior Baczinskich i zatrzymaliśmy się na niewielkim parkingu z pięknym widokiem (musiałam obiecać, że szybko zrobię te zdjęcia i zaraz ruszamy dalej).

Kaplica i cmentarz na wzgórzu nad jeziorami.

Andrzej odmówił zatrzymywania się dla kolejnych zdjęć, więc pstrykałam z samochodu.

Droga chwilami była przyklejona do stromego zbocza przytłaczająco wysokiej i łysej góry, chwilami między stromizną a brzegiem morza robiło się więcej miejsca i tam w każdym wolnym miejscu powstały mniejsze i większe miejscowości. Jednak mój największy podziw pomieszany z przerażeniem budził widok samochodów wspinających się po tym zboczu na niebotyczne wysokości. Przypominała mi się droga na tę maleńką plażyczkę na Korczuli. Niektóre z tych dróg były z pewnością szersze, ale niektóre wyglądały z dołu jakby były podobne do tamtej. Nasza na szczęście wyglądała znacznie lepiej.

Minąwszy Split jechaliśmy, zgodnie ze wskazówkami, w stronę Kasztelu. Problem w tym, że tych Kaszteli z różnymi przymiotnikami było całe mnóstwo. Wiedzieliśmy, że jeżeli dotrzemy do lotniska, to będzie znaczyło, że jesteśmy za daleko. Przed lotniskiem skręciliśmy w lewo i zadziwiająco szybko trafiliśmy na właściwe maleńkie pole namiotowe oferujące noclegi w drewnianych bungalowach. Wszystko się zgadzało – domki i cena. Właściciel wyglądał na bardzo sympatycznego i rzeczowego człowieka, a jego kuzyn, który od rana do wieczora spacerował po niewielkim terenie pilnując interesu w zamian za miejsce w przyczepie campingowej, był przemiłym gawędziarzem. Naszymi sąsiadami byli oczywiście Polacy. Jeżeli dodać do tego fakt, że toalety i prysznice były idealnie czyste, a do sklepu spożywczego mieliśmy kilka kroków, miejsce wydawało się idealne. Pobliskie lotnisko wbrew obawom było zupełnie niesłyszalne – widzieliśmy samoloty, ale nie słyszeliśmy ich nawet nocą.

Po wrzuceniu niezbędnej części dobytku do domku poszliśmy na plażę. Tu spotkał nas zawód. Wprawdzie miejsce było całkiem, całkiem -ręczniki rozkładało się na trawce, nie brakowało cienia, na brzegu stały prysznice ze słodką wodą, ale niestety woda w morzu nie umywała się do tamtej z Priżby. Kasztele leżą na brzegu wielkiej zatoki i dlatego choć sama woda w niej jest czysta i zupełnie przejrzysta, to cały efekt psuje czarne, chyba trochę zamulone dno. Na szczęście chyba wszystkie jeżowce w tym miejscu już zostały rozdeptane, bo obyło się bez przykrych spotkań z ich kolcami. Bardzo cieszyliśmy się, że wcześniej spędziliśmy czas w Priżbie i wykorzystaliśmy prawie każdą chwilę na pływanie. W Kasztelu nie było już tak pięknie.

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

„Mały Dubrownik” Korczula na Korczuli

Korczulę nazywają Małym Dubrownikiem, bo rzeczywiście przypomina Dubrownik w miniaturze. Podobnie jak w tym dużym, jest jedna szersza ulica i odchodzące od niej wąziutkie uliczki. Z lotu ptaka przypomina to ponoć szkielet ryby. Uliczki zostały tak zmyślnie usytuowane, że nie wpada między nie zimny wiatr bora. W Korczuli mury obronne nie przetrwały w całości. W ich miejscu jest teraz nadmorski deptak z kawiarnianymi ogródkami. A zresztą, zobaczcie sami:

Pozostałość muru teraz broni tylko turystów przed wpadnięciem do wody.

Zamiast murów obronnych deptak z kawiarnianymi ogródkami.

Wgłąb miasta prowadzą wąziutkie uliczki.

Spodobał mi się ten nowy albo gruntownie wyremontowany dom. Moim zdaniem świetnie pasuje do otaczających go zabytkowych budynków.

Pozostałości baszty obronnej.

Kolejna baszta i port.

Kilka widoczków w stronę Peljeszacza i ruszamy w uliczki.

Widok na nowszą, ale nie tak znów całkiem nową część miasta.

Jeden z licznej rodziny rudych, szczupłych, długołapych kotów:

Zmarnowane turystki przysiadły na ławeczce przed kościółkiem:

Każde miasto ma swoją wieżę, na którą można się wdrapać, żeby podziwiać widoki. Korczula też – niewielką wieżę bramną, ale zawszeć to jakaś atrakcja.

Chmury są, ale oczywiście nie tam, gdzie my. Kolejne zwiedzanie w upale!

A teraz wieża, z której robiłam te zdjęcia:

Powrót na ziemię.

Opuściliśmy starówkę przez bramę.

Jeszcze obowiązkowe oglądanie „pamiątek” na licznych kramach przed bramą i drobne zakupy w sklepikach zajmujących partery domów w nowszej, ale wcale nie tak nowej, części miasta za murami starówki, tradycyjnie i obowiązkowo ogromne kugle pysznych lodów i można jechać dalej. Ruszyliśmy w stronę opisanej w poprzednim wpisie plaży.

Naprawdę warto odwiedzić Korczulę! Jest równie piękna jak Dubrownik, choć mniejsza od niego. Za to nie tak zatłoczona.

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , | 2 Komentarze

Runda wokół Korczuli

Pewnego dnia obudziliśmy się na campingu w Priżbie i zobaczyliśmy… chmurę! No a skoro jest chmura, to może da się coś zwiedzić nie umierając z gorąca. Nie zastanawiając się długo, wyruszyliśmy do Vela Luki przez Blato. Korczula ma wydłużony kształt. Blisko zachodniego krańca leży główne miasto – Korczula, a po przeciwnej stronie Vela Luka – portowe miasteczko położone w głębokiej zatoce. Priżba leży pośrodku długości wyspy na jej południowym wybrzeżu. Wnętrze wyspy zajmują wysokie góry, a w dolinach leży kilka miejscowości.

Wprawdzie oficjalnie droga była zamknięta i należałoby jechać w przeciwnym kierunku, żeby przez Smokvicę dotrzeć do drogi wiodącej z Korczuli (miasta) do  Vela Luki. Nad samą miejscowością nasz przewodnik nie rozczulał się zbytnio, ale odpływa stamtąd prom, którym moglibyśmy wracać, omijając długą jazdę po Peljeszaczu. Chcieliśmy więc sprawdzić na miejscu rozkład jazdy (?) promów, a przy okazji zobaczyć wyspę. Polacy z campingu zapewniali nas, że mamy się nie przejmować informacjami i zamkniętej drodze i objeździe, bo spokojnie można przejechać po remontowanym odcinku. Ponoć remont trwał już od lat w zawieszeniu i raczej nie było szans na spotkanie po drodze żadnej ekipy.

Droga wprawdzie straciła na dłuższym odcinku nawierzchnię i jechaliśmy przez góry wśród kłębów kurzu po czymś, co przypominało raczej polną dróżkę niż drogę łączącą dwie miejscowości, ale była całkiem niezła, zwłaszcza, że się nie spieszyliśmy. Po dosyć długim odcinku wąskiej i krętej górskiej dróżki pojawiły się pierwsze oznaki tego, że ktoś miał zamiar ostatni odcinek przed miasteczkiem (?) pokryć nawierzchnią. Tuż przed Blatem przeżyłam chwilę grozy, kiedy droga nagle się urwała przed urwiskiem, a Andrzej nie wiedzieć czemu nie hamował, ale na szczęście tylko uległam złudzeniu optycznemu i nie wylądowaliśmy w potężnej dziurze wyrytej przez koparki.

Chmura oczywiście rozwiała się i zostały z niej tylko nieliczne strzępy zdecydowanie niedające ochłody.

Blato okazało się dosyć dużą miejscowością o zaskakująco wąskiej główniej drodze ciasno obsadzonej drzewami. Jako że przewodnik nie zachęcał do zwiedzania go, nie zatrzymywaliśmy się.

Vela Luka też nas nie zachwyciła. Po szybkim spacerze w porcie i sprawdzeniu, że w interesującym nas terminie żaden prom nie odpływa, zrobiliśmy szybkie zakupy (głównie napoje) w klimatyzowanym sklepie i ruszyliśmy w stronę północnego wybrzeża. Była krótsza droga prowadząca górzystym środkiem wyspy do Korczuli, ale chcieliśmy zobaczyć nadbrzeżne miejscowości.

Wszędzie były moje ulubione suche murki. Rodzinka miała już szczerze dosyć okrzyków zachwytu, które wydawałam na ich widok.

Po tej stronie wyspy też nie brakowało pięknych plaż.

Małe ulokowane w każdej zatoczce miejscowości zapraszały żeglarzy i plażowiczów.

Odbiliśmy od brzegu wgłąb wyspy. Ku naszemu zdumieniu okazało się, że chmury nadal tu są!

Przejeżdżając przez dosyć szeroką dolinę trafiliśmy na kolejną miejscowość. Wciąż dziwiło nas to, że domy stały na stromym zboczu, a płaskie dno doliny pokrywały poletka uprawne.

Przejechaliśmy przez zadziwiająco gęsto zachmurzony środek wyspy i zbliżaliśmy się do Korczuli. Oczywiście samo miasto było w pełnym słońcu! Zatrzymaliśmy się niedaleko starego miasta i uodporniwszy się psychicznie na upał wyruszyliśmy zwiedzać. Samo miasto jest tak ładne i zostało uwiecznione na tak wielu zdjęciach, że poświęcę mu kolejny wpis. Tymczasem przeskoczę do chwili, kiedy solidnie podsmażeni marzyliśmy o plaży. I wtedy Andrzej przypomniał o widzianym pierwszego dnia po przypłynięciu na wyspę drogowskazie z napisem „plaża …”. Nie byłam do końca przekonana, chyba intuicja kobieca coś mi podpowiadała, ale przecież trzeba zobaczyć nowe miejsca!

Skręciliśmy w lewo w wąską asfaltową dróżkę. Asfalt skończył się dosyć szybko. Dróżka miała szerokość ciut większą niż nasz samochód, ale wiodła całkiem ładnie grzbietem góry i widoki były przepiękne.

Po pewnym czasie droga zaczęła coraz bardziej stromo opadać ku wybrzeżu. Odzyskała asfalt, ale to mnie wcale nie pocieszyło. Najwyraźniej plaża, do której zmierzaliśmy, była tam na samym dole! O zawróceniu nie było co marzyć, pozostawał zjazd albo powrót na wstecznym. Nie wiedziałam, co trudniejsze. Po jednej stronie była przepaść, po drugiej góra. Co jakiś czas trafiało się szersze miejsce – mijanka. Zatrzymaliśmy się na jednej z nich, takiej bardzo szerokiej.

A potem było już tylko coraz ciekawiej! Z całych sił żałowałam, że nie zaliczyłam wcześniej żadnej degustacji – być może stan po niej ułatwiłby mi przeżycie tej jazdy. Dróżka stała się jeszcze węższa i bardziej stroma. Najgorsze jednak były zakręty pod kątem 180 st podczas których chwilami samochód pełzł skierowany przodem pionowo w dół na zboczu o takim nachyleniu, że tylko czekałam aż fikniemy kozła. Andrzej twierdzi, że nasza stara Felusia combi nie zmieściłaby się na tych zakrętach na raz, bo miała gorszy promień skrętu niż Renia. Na dwa też by się nie zmieściła, bo nie wyobrażam sobie zmiany biegu na wsteczny, kiedy samochód stoi dziobem w dół na takiej stromiźnie! Ze strachu chyba nie oddychałam przez całą drogę. Nie wiem, jak to przeżyłam! Wreszcie znaleźliśmy się na samym dole. Z trudem znaleźliśmy miejsce do zaparkowania wśród licznych samochodów upchniętych na miniaturowym „parkingu”. Zabraliśmy sprzęt plażowy.

Wąską ścieżką dotarliśmy do zatoczki, w której znajdowała się plaża z drogowskazu przy głównej drodze. Stał tam jeden niewielki domek. Kilka innych znajdowało się w tej zatoczce. Szczerze mówiąc, nie chciałabym tam mieszkać ani spędzać wakacji. Dojazd choćby po zakupy by mnie wykończył nerwowo albo wpędził w alkoholizm!

Niewielka zatłoczona plażyczka nie zachwyciła nas. Po chwili zastanowienia zdecydowaliśmy się na powrót do Priżby.

Po drodze mogłam sobie ryknąć z zachwytem „muuuuuurek!!!” na widok zrujnowanej szopy zbudowanej w całości z kamieni (bez użycia zaprawy).

Przed nami była trochę mniej przerażająca droga w górę.

Zatrzymaliśmy się na jednej z mijanek.

Dla takich widoków chyba było warto przeżyć chwile grozy…

Znów wjechaliśmy w chmury!

Na obu końcach wyspy świeciło słońce i panował normalny koszmarny upał, a przez jej środek przewalały się gęste tumany.

Po drodze zatrzymaliśmy się w Smokvicy. Polacy z campingu opowiadali z zachwytem o winach sprzedawanych w tej miejscowości. Zapamiętałam dokładny opis właściwego miejsca i trafiliśmy tam bezbłędnie. Rzeczywiście zarówno wina jak i rakiję mieli wyśmienite! Po obfitej jak zwykle degustacji napojów zagryzanych rewelacyjnymi suszonymi figami (już nie tknę tych ze sklepu!), byłam gotowa ponownie zjechać na tamtą plażę… Ku naszemu zdziwieniu pani nalała nam na koniec oliwy i zachęciła do skosztowania jej. Nie bez trudu się przemogłam – no bo jak to tak? Oliwę pić? Wbrew obawom nie było to tak wstrętne, jak się spodziewałam. Oliwa miała inny smak i zapach niż ta kupowana w naszych sklepach. Oczywiście nabyliśmy i ją. W doskonałym nastroju wsiadałam do samochodu.

Priżba znajdowała się już poza strefą chmur, więc oczywiście natychmiast pobiegliśmy na plażę.

A resztę naszego pobytu na wyspie spędziliśmy właśnie w ten sposób, wieczorami popijając wino ze Smokvicy.

Czego i Wam życzę!

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Camping Ravno

Dzisiaj będzie krótko. Czy polecamy camping Ravno w Priżbie?

Zdecydujcie sami.

Sympatyczni motocykliści zachęcając nas do odwiedzenia tego miejsca tak je scharakteryzowali: świetny camping, właściciel wygląda trochę na gbura, ale jest w porządku. Nastawiliśmy się pozytywnie, postanowiliśmy nie zważając na pozory uznać faceta za równego gościa.

Camping zorganizowany w oliwnym gaju był podzielony na trzy części. Pierwsza – na dole – uchodziła za najbardziej atrakcyjną ze względu na najmniejsza odległość od morza. Była też jednak najbardziej zatłoczona. Namioty i samochody stały gęsto pod oliwkami. Po kilku schodkach docierało się na betonowy zacieniony taras przy domku właściciela. Mała parterowa kostka o płaskim dachu i oknach wiecznie zasłoniętych okiennicami. Taras miał powierzchnię chyba większa, a co najmniej równą powierzchni domku. Stały na nim lodówki dla gości, stoły i krzesła, a pod murkiem oporowym wyższego poziomu campingu mieścił się otwarty kominek-grill. Rolę zadaszenia pełniła konstrukcja z metalowych rurek gęsto porośnięta pnączami. Na tych pnączach wylegiwały się liczne w tym miejscu koty i kocięta. Najwyraźniej deszcz tu nie padał, bo nic nie zasłaniałoby przed nim lodówek.

Powyżej tarasu do domku dobudowano zadaszoną ale pozbawioną okien (znaczy był otwór okienny ale bez szyby) kuchenkę turystyczną z ciasno upchniętymi dwiema kuchenkami gazowymi i zlewem oraz toalety i prysznice.

Górna część campingu była znacznie mniej zatłoczona. Przed łazienkami znajdował się bezdrzewny placyk, na którym czasem jacyś masochiści ustawiali campery, a wyżej znów rosły oliwki. Pod nimi właśnie stały namioty. Tu było znacznie więcej miejsca przeznaczonego dla jednego „kompletu” (namiot + samochód). Wypatrzyliśmy wolny prostokąt otoczony sześcioma oliwkami.

Po drugiej stronie drogi widocznej na zdjęciu, w jakby małej zatoczce obsadzonej również oliwkami mieściły się jeszcze dwa campery z przyległościami.

Kiedy przyjechaliśmy i po obejrzeniu okolicy zdecydowaliśmy się zostać, zaczęły się poszukiwania właściciela. Wprawdzie widać było wolne miejsca, ale nie chcieliśmy rozbijać namiotu bez pytania. Tymczasem właściciela nie było. Polacy, których tam nie brakowało, powiedzieli, że jest w swoim domku. Pukanie nic nie dawało. Była pora sjesty i właściciel ponoć ucinał sobie drzemkę. Trochę zniecierpliwieni (nie wiadomo czy czekać, czy jechać dalej, bo miejsce zarezerwowane) czekaliśmy na tarasie. Wreszcie sjesta się skończyła   i z domku wychynął starszy pan. Oprowadził nas po terenie i baaaaardzo łamaną angielszczyzną objaśniał, co gdzie jest. Obserwowaliśmy to później kilka razy – chyba nauczył się kilku zdań na pamięć i powtarzał je każdemu bez względu na narodowość (z wyjątkiem rodaków i Francuzów, do których mówił po francusku znacznie sprawniej).

Cena była zadowalająca, upatrzone miejsce wolne, więc rozbiliśmy namiot i poszliśmy na plażę.

Andrzej usiłował od razu zapłacić za pobyt, bo mieliśmy żywą gotówkę, ale pan właściciel zbył go, że później.

Sklep był blisko, knajpka w porcie też niedaleko, nawet kiosk warzywno-owocowy odkryliśmy. Żyć nie umierać! To był właśnie ten poszukiwany przydomowy camping w Chorwacji.

Następnego dnia po kilku podejściach wreszcie udało się zapłacić za pobyt. Właściciel od wyliczonej kwoty urwał nam jeszcze rabat. Ponieważ nie miał wydać z większego banknotu, Andrzej wydłubał wszystkie drobniaki, żeby zapłacić odliczoną kwotę.

Właśnie urządzaliśmy sobie sjestę w cieniu, kiedy podszedł do naszego namiotu wzburzony właściciel. Z potoku jego słów wykrzyczanych w języku chorwackim, który do tej pory wydawał nam się raczej zrozumiały w ograniczonym oczywiście zakresie, z trudem wyłowiliśmy sens. Otóż panu brakowało dwustu kun i był przekonany, że to Andrzej mu o tyle za mało zapłacił. Wprawdzie przyznał, że tuż po nas płacili inni goście, ale to byli Francuzi, co stawiało ich poza podejrzeniem. Inną wersję, że pieniądze wypadły mu z kieszeni, wprawdzie wyartykułował, ale najwyraźniej nie uważał jej za możliwą.

Pokrzyczał, pomachał rękami, zrobił przedstawienie dla wszystkich sąsiadów i poszedł do Francuzów. Tam rozmowa odbyła się znacznie ciszej i pan wyglądał, jakby przepraszał ich za zawracanie głowy, bo on tylko chciał się upewnić, że to ci Polacy go oszukali (pokazał nas gestem, żeby nie było wątpliwości).

Otrząsnęliśmy się z szoku po tej awanturze i zaczęliśmy wyliczać, ile kasy wypłaciliśmy z bankomatu na lądzie, ile kosztował bilet na prom, ile obiadokolacja poprzedniego dnia, ile lody, poranne zakupy w pobliskim (i jedynym) sklepiku… Andrzej przypominał sobie jakimi banknotami i monetami płacił.  Męczyło nas to do wieczora i cały następny dzień. Jakbyśmy nie liczyli, wychodziło na to, że zapłaciliśmy tyle, ile trzeba.

Po południu zapytaliśmy, czy sprawa się wyjaśniła, ale pan znów wszedł na wysokie tony i machając rękami wyjaśniał nam i wszystkim w promieniu pół kilometra, jakie to ma z nami problemy. Szczerze mówiąc, miałam ochotę zwinąć namiot i zwiać stamtąd, ale przecież kasy za pobyt by nam nie oddał. Postanowiliśmy więc olać jego żale i po prostu cieszyć się okolicą lekce sobie ważąc ciężkie spojrzenia właściciela. Z racji braku odzewu przestaliśmy mu się kłaniać. I tak większość czasu spędzaliśmy na plaży.

Teren naszego campingu od sąsiadujących z nim plantacji oliwek oddzielały moje ukochane suche murki.

Sąsiedni gal oliwny był najwyraźniej jeszcze za młody na to, żeby urządzić w nim kolejny camping. Pewnie właściciel czeka z niecierpliwością aż drzewka nieco podrosną.

Na plażę szło się kawałeczek asfaltową wąską dróżką wzdłuż żywopłotu campingu z mocno pachnących ziół przyprawowych (zapomniałam, co to było), później w lewo obok młodych oliwek i już się wychodziło nad morze. Obok ścieżki urządzono nawet piaszczyste boisko do siatkówki plażowej, na którym czasem jacyś masochiści grywali.

Za tę górę chowało się późnym popołudniem słońce, pozwalając odetchnąć nieco na plaży. Na jej zboczu stoi wielki nieczynny hotel (widać go na zdjęciu). Ciekawe, czemu nieczynny.

Poniżej domki w pobliżu zatoki portowej i nawet widać kiosk z lodami.

Nie tylko ludzie lubili przesiadywać wieczorami na krzesłach.

Modliszka tak uroczo myła sobie oczka! Kiedy jednak miała dosyć naszych ciekawskich spojrzeń i błysku flesza, zaczęła wygrażać nam łapkami.

Dosyć szybko przestaliśmy słyszeć cykady. Akurat tam nie były najbardziej hałaśliwe. Zwracaliśmy na nie uwagę, gdy nagle milkły wszystkie jednocześnie na chwilę, i kiedy zaczynały swój koncert od nowa.

Na pustym placyku rosło kilka figowców. Właściciel zachęcał gości, żeby sami się częstowali. Nie wszystkich gości – rodaków, Słoweńców, Francuzów tak, Polakom tego nie proponował (nie tylko nam). Może było nas za dużo?

Zazwyczaj staramy się nie pozostawiać nigdzie śladów naszego pobytu, nie przeszkadzać nikomu i w niczym. Zawsze więc starannie sprzątaliśmy po sobie ze stołu, w kuchni czy umywalni i za każdym razem odstawialiśmy na miejsca złączone na czas naszego posiłku dwa stoliki. Pewnego razu jednak zostawiliśmy przy jedzeniu ociągającą się jak zwykle progeniturę i poszliśmy do namiotu. Po pewnym czasie przybiegł wzburzony właściciel. Znów stanął przed namiotem i zalał nas potokiem wykrzykiwanych niezrozumiałych słów. Przy tym machał swoim zwyczajem rękami jak wiatrak. Miałam faceta dosyć! Nie ruszyliśmy się z namiotu oglądając z zainteresowaniem i rosnącą, niestety, złością to przedstawienie. Po dłuższej chwili domyśliliśmy się, że nasze dzieci wstały od stołu i nie posprzątały. Nadciągnęła zwabiona awanturą pierworodna i potwierdziła tę wersję wydarzeń – małe zjadły, wstały i poszły do łazienki, zostawiając talerze na stole. Odesłaliśmy ją z poleceniem zagonienia ich do sprzątania. Spokojnie (spooookooooojnie) poinformowałam pana, że dzieci zaraz posprzątają talerze ze stołu, umyją je i zaniosą do kuchni, a stół wytrą. To jednak nie zaspokoiło furii, które nim miotały. Nadal stał wykrzykując, że to nie dzieci mają sprzątać, tylko ja („Ty masz sprzątać, nie dzieci” – zrozumiałam). Zatkało mnie i uznałam, że nie będę kontynuować dyskusji na tym poziomie. Wobec naszego wystudiowanego spokoju i wyraźnie okazywanego braku zainteresowania jego osobą, pan pokrzyczał jeszcze gęsto powtarzając ulubione słowo „problem” i poszedł. Zastanawiałam się, co myślą milczący świadkowie tego przedstawienia.

Kiedy szliśmy na plażę (dzieci odraportowały, że talerze umyte, stoliki rozsunięte i wytarte), pan właśnie starannie mył krzesła (całe – od góry do dołu) patrząc na nas z wyrzutem.

Kilka dni później grupa złożona chyba z Chorwatów i Francuzów, którą pan obsługiwał codziennie  z wielką atencją smażąc im na grillu kolację i zastawiając jedyny duży stół, zostawiła po sobie na tymże stole koszmarne bagno i poszła do namiotu. Poczekaliśmy aż właściciel pokaże się na tarasie i zaczęliśmy przedstawienie. Teatralnymi gestami wskazywaliśmy sobie nawzajem (na właściciela nie zwracając uwagi) zastawiony stosami brudnych naczyń i brudny od rozdyźdanego ketchupu stół głośno powtarzając zrozumiałe dla wszystkich słowo „problem”.

Czy polecamy camping Ravno? No takiej plaży, takiej wody, takich wygód w takiej cenie nie spotkaliśmy nigdzie więcej w Chorwacji. Oczywiście nie znaczy to, że ich nie ma. Są z całą pewnością, ale my nie znaleźliśmy ich. A właściciel? No… trochę gbur…, ale może nie zawsze giną mu pieniądze…

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , , , | 2 Komentarze

Najpiękniejsza plaża Dalmacji – Priżba na Korczuli

Jedną z zalet campingu w Priżbie miała być piękna plaża. Oczywiście zanim rozbiliśmy tam namiot, sprawdziliśmy, czy to prawda.

Plaża nie była zbyt duża, ale z tym faktem już się pogodziliśmy. Nadbrzeżne kamienie zasypano w tym miejscu białym żwirkiem. Na środku wchodził on również do wody, dzięki czemu nie było tam jeżowców, które wybierają sobie duże kamienie na miejsce zamieszkania, a żwirek najwyraźniej im nie odpowiada. Najważniejsze jednak było dno, które również pokrywały bielutkie kamienie. Dzięki temu widać było krystaliczną czystość wody i każdy szczegół dna nawet, gdy znajdowało się ono na głębokości wielu metrów. No coś pięknego – mówię Wam!

Prysznic ze słodką wodą też był dodatkiem znacznie ułatwiającym życie. Dzięki niemu po każdym wyjściu z wody i błyskawicznym wysuszeniu nie byliśmy pokryci grubą warstwą soli.

Oczywiście natychmiast po rozbiciu namiotu wykąpaliśmy się, a później do zmroku siedzieliśmy na plaży. Kolejną zaletą wyspy był fakt, że po zachodzie słońca robiło się wyraźnie chłodniej (co oznacza po prostu temperaturę pozwalającą żyć), dzięki czemu można było odpocząć po upalnym dniu i wyspać się komfortowo w namiocie.

Wieczorkiem udaliśmy się do portu (małej zatoczki, w której cumowały jachty, różne łódki i łódeczki), w którym znaleźliśmy konobę (drogo) i coś jakby kiosk z fastfoodami. Okazało się, że podawana tam pizza jest robiona na miejscu i całkiem dobra (a na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że serwują rozmrażanego w mikrofalówce gniota). Pozory mylą! W dodatku na niewielkim tarasie ze stolikami  na żywo przygrywało do kotleta dwóch panów. Wieczór zakończyły pokaźne kugle lodów dwa razy tańsze od tych z Dubrownika, a równie pyszne.

Kolejne dni upływały nam podobnie: śniadanie, plaża, lekki obiad ugotowany własnoręcznie w campingowej kuchni, odpoczynek w cieniu, plaża (późno po południu już zacieniona, bo słońce chowało się za wysoką górę), kolacja, gry z dziećmi, wyganianie dzieci do namiotu i spokojny wieczór w przyjemnej już temperaturze.

Przed południem cała plaża była w słońcu. Zabieraliśmy dwa parasole i montowaliśmy skomplikowaną konstrukcję, żeby każdy mógł się schować przed jego palącymi promieniami. Zużycie kremów z najwyższym filtrem mieliśmy ogromne, ale dzięki temu obyło się bez poparzeń. Po południu pojawiał się cień za kamiennym murkiem osłaniającym część plaży. Było to najbardziej pożądane i okupowane miejsce. Pod wieczór słońce chowało się za górą, ale nadal było gorąco, więc kąpaliśmy się do zachodu.

Czasem na horyzoncie pokazywały się chmury, ale jakoś nie udawało im się dotrzeć do wyspy (poza jednym dniem, o którym opowiem w osobnym wpisie).

Nabyta za namową i za pieniądze dzieci deska do pływania okazała się sprzętem niezbędnym. Z dziką satysfakcją wypominały nam potem, że nie chcieliśmy jej kupić. Zaopatrzona w długi sznurek z opaską zapinana na rzep, którą zakładało się na nadgarstek, sprawiała, że nie baliśmy się, kiedy dzieci szalały godzinami w wodzie głębokiej na kilka – kilkanaście metrów. W razie zmęczenia mogły odpocząć trzymając się deski. Szybko nabyliśmy drugą – krótszą, żeby mogły pływać jednocześnie (trzecia używała dmuchanego materacyka). Oczywiście służyły one przede wszystkim do zabawy, dziewczyny siadały na nich, próbowały stawać, urządzały wyścigi i bitwy morskie. Sami korzystaliśmy z nich, żeby odpocząć albo pokonać pierwszy płytki odcinek tuż przy brzegu, kiedy rozbijaliśmy obozowisko dalej od wysypanego żwirem środka plaży i musieliśmy uważać na jeżowce.

No właśnie – już pierwszego dnia przekonałam się, że ich kolce potrafią przebić gumowe buty do pływania. Na szczęście tylko jeden wlazł mi w palec i dał się łaskawie wyciągnąć w całości. Inaczej miałabym pokaźny problem!

Wybrałam zdjęcia z plażowania w różnych dniach, dlatego pogoda na nich taka inna. Na plażę chodziliśmy oczywiście raczej bez aparatu. Na szczęście camping był blisko, więc przy odrobinie poświecenia (jednak ten kawałeczek trzeba było przejść w pełnym słońcu), można było zrobiwszy zdjęcia odnieść go do samochodu.

Ulubioną rozrywką dzieci stało się pływanie z maską i fajką oraz deską i obserwowanie urozmaiconego dna. Pomiędzy mniejszymi i większymi kamieniami leżały różne muszle, łaziły ogromne (naprawdę ogroooomne!) czarne ślimaki bez skorup, groźnie stroszyły kolce czarne jeżowce, czasem trafiała się przepiękna czerwona rozgwiazda, w niektórych miejscach dno pokrywała ciemnozielona, prawie czarna łąka z trawy morskiej, a nad tym wszystkim pływały różne kolorowe rybki. Kolejną ulubioną zabawią dziewczyn było nurkowanie i wyławianie muszelek z dużym nieraz głębokości. Poniżej czterech metrów zaczynały je boleć uszy, więc głębiej nie schodziły. Nawet Małgo odnosiła swoje sukcesy na mniejszych głębokościach. Już nigdzie dalej nie trafiliśmy na tak piękną plażę z białym dnem i krystaliczną wodą!

Czasami plaża była tak zatłoczona, jak na powyższym zdjęciu, a czasami siedziało na niej tylko około dwudziestu „kompletów”. Nie umieliśmy znaleźć żadnej zależności między dniem tygodnia a gęstością zaludnienia.

Gdyby nie nawieziony żwir, cała plaża wyglądałaby tak.

Mimo że Priżba nie wyglądała na wieli kurort, ktoś pomyślał o urządzeniu miejsca, które przyciągnie turystów i dbał o jego utrzymanie w porządku.

Andrzej wybrał sie na cypel oddzielający zatokę z plażą od portowej i stamtąd zrobił zdjęcia w stronę naszej plaży:

W stronę portu:

I po drodze:

Między niewielkimi wyspami widać było otwarte morze.

Ciemne plamy w wodzie to właśnie łąki trawy morskiej.

To my:

Wbrew pozorom, tam jest naprawdę bardzo głęboko. Dno stromo schodzi w dół od samego brzegu.

Pływanie ułatwia duże zasolenie wody. Jeżeli ktoś ma odpowiednie gabaryty, może leżeć zupełnie bez ruchu na wodzie. Po co Morze Martwe? Wystarczy Adriatyk!

Z drugiej strony każde najdrobniejsze skaleczenie w tej wodzie czuje się bardzo dokładnie. Nie polecam zaopatrywania dzieci w skrzydełka, które często ocierają pod pachami. A jeżeli już, to trzeba je zdejmować ostrożnie natychmiast po wyjściu z wody, bo lekko podeschnięte na pokrytej solą skórze z pewnością zostawią porządne obtarcia.

I to by było na tyle z plaży, ale nie z Korczuli, ponieważ oczywiście zwiedziliśmy tę wyspę i przepiękne miasto o tej samej nazwie. Ciąg dalszy nastąpi…

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

W drodze do Priżby na Korczuli

Właściciel pola namiotowego pozwolił nam skorzystać z lodówki, w której trzymał napoje na sprzedaż. Uznaliśmy więc, że możemy korzystać również z werandy ze stolikami. Odnieśliśmy wrażenie, że wolałby, żebyśmy posiłki zamówili u jego żony, ale nie przeganiał, kiedy jedliśmy śniadania i kolacje na werandzie. Któregoś razu wysłaliśmy dzieci przodem, a kiedy dotarliśmy tam, Weronika żywo dyskutowała z parą motocyklistów z Polski na temat tego, czy kolec jeżowca może przebić gumowe buty do kąpieli. Zapewniali ją, że nie. Przyłączyliśmy się do rozmowy i oczywiście zaczęliśmy od pytań o polecane miejsca. Przesympatyczni ludzie gorąco polecali camping w miejscowości Priżba na wyspie Korczula. Wprawdzie nie mieliśmy zamiaru odwiedzać żadnej wyspy, ale przekonali nas, że warto. No to czemu nie?

Z mapą w ręce zaplanowaliśmy trasę przejazdu przez półwysep Peljeszacz do Orebicza, z którego odpływał prom na Korczulę. Ucieszyłam się, że jeszcze raz przejedziemy przez deltę Neretwy i miejscowość Ston z jego Chińskim Murem. Po spędzeniu zaledwie drugiej nocy na tym polu namiotowym wyruszyliśmy rankiem ku plaży obiecanej. Nie wiedzieliśmy, jak często kursują promy i jak długie są do nich kolejki, więc nie zatrzymywaliśmy się po drodze na sesje fotograficzne. Zresztą tam czasami naprawdę ciężko znaleźć rozsądne miejsce do zatrzymania się.

Po przejechaniu przez Bośnię i Hercegowinę znów mogliśmy oglądać hodowle owoców morza w zatoce pomiędzy Peljeszaczem a lądem.

Kiedy wjechaliśmy na półwysep, widok na zatokę i ląd zapierał dech w piersiach. Nie zważając na marudzenie Andrzeja, że jeżeli będziemy się zatrzymywali przy każdym pięknym widoku, to nie dojedziemy tego dnia do celu, zażądałam postoju.

Każde wyjście z samochodu wiązało się z szokiem termicznym – wewnątrz panowała przyjemna temperatura (moim zdaniem wyjazd do Chorwacji samochodem bez klimy to rodzaj masochistycznego powolnego samobójstwa), a po otwarciu drzwi człowiek zderzał się jak z rozpędzonym pociągiem z temperaturą panującą na zewnątrz. W dodatku zanim postawiłam gdzieś stopę, sprawdzałam uważnie, czy nie czai się tam potwór zwany poskokiem. No ale dla takich widoków warto było się poświęcić!

Peljeszacz to właściwie potężny grzbiet górski sterczący z wody.

Droga prowadziła zboczami i dolinami wśród winnic, gajów oliwnych i figowych położonych na niezliczonych kamiennych tarasach. Nie mogłam wyjść z podziwu usiłując sobie wyobrazić (nie tylko w tym miejscu zresztą), ilu ludzi, a właściwie ile pokoleń ludzi musiało pracowicie układać ręcznie kamienne murki (znów moje ukochane suche murki!!!), żeby całe potężne zbocza górskie pokryć tarasami, na których teraz w większości miejsc dziczeją oliwne gaje.

Na Peljeszaczu zdecydowanie królowały winnice. Oczywiście w każdej najmniejszej miejscowości co krok widziało się tabliczki informujące o sprzedaży wina, rakii i oliwy. Minąwszy kilka takich tabliczek, daliśmy się skusić. Jako że Andrzej prowadził, cały trud degustowania trunków spadł na mnie. Dwóch sympatycznych panów, z którymi dogadaliśmy się bez trudu mówiąc każdy w swoim języku, zachęcało do spróbowania win polewając do ogromnego kielicha wcale nie symboliczne ilości. Po dokonaniu wyboru win, zostałam poczęstowana rakiją. Trunek ten znacznie mocniejszy został nalany równie hojnie do kielicha. Chcąc spróbować kolejnego gatunku, musiałam wypić do dna „próbkę” poprzedniego… W efekcie wyszliśmy obficie zaopatrzeni w przednie napoje, a ja, nie da się ukryć, lekko nieważka. Przy okazji miłej pogawędki ustaliliśmy, że pochodząc z okolic Krakowa jesteśmy sąsiadami ich sąsiada – Makłowicza, który kupił dom całkiem niedaleczko.

Już bez przystanków (ku mojej rozpaczy) dotarliśmy do Orebicza. Przestraszyła nas długa kolejka, ale ucieszył widok zbliżającego się promu. Pognałam w tym strasznym upale w poszukiwaniu kasy. Okazało się, że jest z boku, więc samotny kierowca musi mieć niezły kłopot z kupowaniem biletu – parking był dowalony tak, że roweru by się nie wcisnęło! Przede mną jakiś facet kupował bilety posługując się płynną angielszczyzną. Przez moment zastanawiałam się, czy kaleczyć język Szekspira, czy liczyć na słowiańskie braterstwo językowe. Poprosiłam o bilet na samochód, dwie osoby dorosłe i troje dzieci. Po polsku. W tym momencie do faceta od angielszczyzny, pakującego bilety do portfela, odezwał się synek: „No widzisz tata! Mogłeś po polsku mówić!”

Kupiłam biletu i ze zdziwieniem zauważyłam, że nasz samochód w tym czasie podjechał już na wysokość kas. Po chwili wjeżdżaliśmy na prom! Dopiero po zostawieniu samochodu na pokładzie i wyjściu na górę, mogliśmy spokojnie podziwiać miasteczko.

Panowie z obsługi promu z podziwu godną zręcznością upakowali na nim mnóstwo samochodów i po chwili odbiliśmy od nabrzeża.

Patrząc na miasteczko i wodę zaczynałam żałować, że tak od razu rzuciliśmy się na ten prom. Może trzeba było tam się rozejrzeć za jakimś campingiem?

Czy ten kościółek, do którego chyba wszyscy mają daleko, nie jest fascynujący? Kto i dlaczego wybudował tę osadę tak wysoko? Ani wody, ani pól uprawnych, ani dostępu do morza… Dlaczego tam? To pytanie powtarzało się jeszcze wiele razy podczas naszego pobytu w Dalmacji.

Tymczasem zbliżaliśmy się do wyspy Korczula i miasta Korczula nazywanego małym Dubrownikiem.

Zwiedzanie Korczuli zostawiliśmy sobie na kiedy indziej. Kiedy tylko zjechaliśmy z promu, zatrzymał nas starszy pan oferujący noclegi w apartamencie. Za cały apartament dla naszej piątki zażyczył sobie 50 euro na dobę. Cena przyzwoita, ale my marzyliśmy o opisanym przez motocyklistów polu namiotowym w Priżbie. Ruszyliśmy więc prosto w jego kierunku.

Zanim jednak dojechaliśmy do Priżby, wielokrotnie musieliśmy opierać się pokusom w postaci tabliczek o znanej treści „wino, rakija, oliwa”. Miejsca, w których warto by się zatrzymać na sesję fotograficzną zapamiętywałam starannie z myślą o zaplanowanej na kiedyś wycieczce do Korczuli. Andrzej natomiast zauważył i zapamiętał mały drogowskaz z informacją o jakiejś plaży, co zaowocowało później niezapomnianą przygodą.

Tymczasem jednak, pokonawszy zbocza i szczyty wysokich gór, dotarliśmy do położonej na wybrzeżu (precyzyjniej – na zboczu bardzo stromo schodzącym do morza) miejscowości, w której mieliśmy szukać namiotowiska. Motocykliści ostrzegli nas, że jest ono prawie na końcu miejscowości i mamy się nie przerażać ani nie zniechęcać, kiedy będziemy jechać, jechać i jechać bez końca, a jego nie zobaczymy. No to nie zniechęcaliśmy się i nie wpadaliśmy w panikę, tylko jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy, zastanawiając się, gdzie tu można upchnąć pole namiotowe, skoro stromizna taka, że pobocze drogi styka się za dachami domków poniżej. Wreszcie zrobiło się jakby mniej stromo, wręcz płasko i przestronnie, ponieważ dojechaliśmy do zatoczki. Po prawej stronie zauważyliśmy i zapamiętaliśmy pierwszy w tej miejscowości sklepik spożywczy, a po chwili przed nami pojawiła się tablica:

Byliśmy u celu!

Opublikowano Chorwacja | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Uliczki Dubrownika

Jako się rzekło kończąc poprzedni wpis, z ulgą zeszliśmy z murów i skorzystawszy z wodopoju, w kompletnie mokrych ubraniach (ponownie metodą czapki), zagłębiliśmy się w wąskie uliczki miasta, dając się ponieść leniwemu prądowi wydarzeń.

Wyruszyliśmy z głównego placu miasta, minęliśmy katedrę (maleńką, jak na tak dumną nazwę, ale przecież tam wszystko jakby w innej skali) i weszliśmy w pierwszą uliczkę.

Ta akurat należała do bardziej zatłoczonych.

Sklepy, sklepiki… Najczęściej z pamiątkami (made in China zapewne), ale inne też się zdarzały.

Na szczęście można znaleźć jeszcze kawałek wolnego miejsca, gdzie nie grozi zadeptanie, i spokojnie poleżeć. A może czasem ktoś pogłaszcze albo rzuci coś dobrego?

To nie tylko kamienne mury z małymi okienkami zasłoniętymi okiennicami, jest na co popatrzeć, ale jak tu znaleźć perspektywę do dobrego zdjęcia?

Naprawdę zdarzają się tak puste miejsca!

Piętnastowieczna Wielka Fontanna Onufrego na mniejszym z miejskich placów wciąż spełnia swoją funkcję dostarczając wodę – już nie tyle mieszkańcom miasta, co spragnionym turystom. Bogato zdobiona budowla powstała dla uczczenia zakończenia budowy wodociągu, który sprowadzał wodę z odległych o 12 km źródeł. Wiele ze zdobień uległo zniszczeniu w trakcie trzęsienia ziemi w XVII wieku, ale woda wciąż wypływa z ust szesnastu masek. Kiedy po raz kolejny nacieszyliśmy się chłodną wodą w ten upalny dzień, wyczytałam w przewodniku, że należy pomyśleć życzenie i napić się po kolei ze wszystkich kranów, a życzenie niezawodnie się spełni. Dziewczyny od razu podchwyciły pomysł i już po chwili okrążały fontannę. Jako że życzeń miały po kilka, musiały zaliczyć po kilka rundek wokół niej. Ja oczywiście też za nimi podążyłam. Wędrując tak i przepychając się do kolejnych kranów, cały czas rozmawiały o tym, co robią. W efekcie po chwili wielu polskich turystów ruszyło w ich ślady.

Weszliśmy znów na główną ulicę Placa i starając się trzymać jej zacienionej strony szukaliśmy lodziarni. Wieść gminna niosła, że gałka (kugla) lodów w Chorwacji jest ogromna i nie należy kupować ich tyle, ile zjadamy zazwyczaj w Polsce. Zawiedzeni patrzyliśmy na maleńkie łyżeczki w rękach sprzedawczyń i sprzedawców lodów na wszystkich stoiskach. Do czasu, kiedy obserwując ich dokładniej podczas wybierania spomiędzy wielu smaków lodów, zauważyliśmy, z jakim zapałem skrobią tymi maleńkimi łyżeczkami zmrożone smakołyki, aż uda im się utoczyć wieeeelką kuglę. A później jeszcze dokładają kilka skrobnięć, kiedy porcja nałożona do rożka wyda im się za mała. Szybko uznałyśmy, że jedna kugla będzie w sam raziczek! W Dubrowniku ta przyjemność kosztowała 10 kun za gałkę, ale niedługo przekonaliśmy się, że to taka specjalna dubrownicka cena, bo w mniej nawiedzanych przez turystów miejscach kugla kosztowała 5 kun. W pierwszej napotkanej lodziarni kłębił się dziki, żądny lodów i gotowy za nie stratować tłum, więc skręciliśmy w boczną uliczkę, gdzie usiedliśmy w małej kawiarence i spokojnie zjedliśmy lody.

Pokrzepieni lodami ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. W bocznych uliczkach, zwłaszcza tych równoległych do Placy, a więc poziomych (prostopadłe były czasem tak strome, że prowadziły po schodach), było mnóstwo ogródków restauracyjnych. Czasem kelnerzy zapraszali nas do nich gestami lub słowami, ale już pobieżny rzut oka na menu i ceny przekonał nas, że to nie dla nas miejsca. Zadowoliliśmy się trójkątnymi kawałkami świeżej pizzy, sprzedawanymi na każdym kroku (jak się później przekonaliśmy – w całej Chorwacji w tej samej cenie).

Błąkając się po uliczkach starówki, trafiliśmy do starej, piętnastowiecznej synagogi. Właściwie to można by przejść obok niej, nie zauważając jej wcale, ponieważ niczym nie różni się z zewnątrz od sąsiednich kamieniczek. Stoi w ciasnej uliczce Żydowskiej. Jest jedną z najstarszych w Europie, pochodzi z XV wieku, jest też drugą najdłużej działającą. W budynku synagogi zorganizowano także małe muzeum. Zdjęć nie wolno robić, więc jej nie pokażę.

Zakończywszy spacer, wróciliśmy do Fontanny Onufrego, żeby wyjść ze starego miasta przez bramę Pile. Zanim jednak opuściliśmy mury starego Dubrownika, po raz kolejny skorzystaliśmy z dobrodziejstw chłodnej wody.

Opublikowano Chorwacja | Otagowano | Dodaj komentarz